« 1 2 3 4 »

Uwaga! czytamy od ostatniej strony :)

Zanzibar - c.d.

sobota, 29 czerwiec 2013, 14:14

W porze odpływu miejscowe kobiety brodzą często zanurzone po pas i sadzą lub zbierają wodorosty. Mają takie poletka, które pojawiają się tylko gdy woda opada (rzędy wystających patyków). Potem suszą zebrane wodorosty na brzegu. Mężczyźni też krążą wśród rafy ale zaganiają (uderzając patykami w wodę) ryby do sieci. Młode kobiety i dzieci zbierają omułki tudzież inne ślimaki...


Zdjęcia dzisiejsze może nie najlepsze, ale telefonem trudno o duże zbliżenie. A tu jak u Masajów, albo gorzej. Nie rzucają kamieniami, tylko zaraz krzyczą: Muzungu money, money! A nie ma gdzie uciec, albo zamknąć okno jak w samochodzie... A jak rozniesie się wieść że dajesz $ to jeszcze gorzej.


[ 1 komentarz ]

 

Pozdrowienia z Zanzibaru

piątek, 28 czerwiec 2013, 17:58

Kochane ściskamy Was gorąco z nie zawsze upalnego Zanzibaru! Otóż tutaj tak jak i na lądzie jest zima i temperatury niekoniecznie tropikalne, szczególnie wieczorem i okropnie wietrznie. Ale ocean cudny i cieplutki (sprawdzałyśmy).

W drodze na Zanzibar Ksenia dostała miejsce koło pilota, no i widziałyśmy ponad chmurami Kilimandżaro!!!

Największym zaskoczeniem były dla nas bardzo duże przypływy i odpływy i to co dzień trochę o innej porze i nasileniu. Wczoraj podczas odpływu brodziłyśmy razem z miejscowymi po rafie i oglądałyśmy cudne rybki. Bogusia i Anucha znalazły jakieś muszelki, tyle że okazały się zamieszkałe i z bólem serca musiały się rozstać z nimi. Dziś byłyśmy na Spice-tour i podziwiałyśmy jak rośnie pieprz, wanilia (to pnącza), kardamon, cynamon, mango i wiele innych. Największym zaskoczeniem był, przynajmniej dla mnie, cynamon, a właściwie jego korzeń który jak zrozumiałyśmy wykorzystywany jest w medycynie do leczenia kataru, a pachnie jak Vick. Było bardzo sympatycznie, pouczająco i smacznie bo dostałyśmy do spróbowania różne owoce m.in małe czerwone banany - pyszne. Potem pojechałyśmy oglądać małpki w Jozani Forest. Małpki były super, zrobiłyśmy dużo zdjeć i ogólnie ciekawie, tyle tylko że pan przewodnik jak zobaczył polarojda to zażyczył sobie zaraz zdjęcie z małpkami a potem zaprosił Ksenie do siebie do domu i zaofiarował się że chętnie tam porobi jej zdjęcia, ma podobno tam dużego zwierza (cokolwiek by to nie znaczyło...). Przestało się nam to już podobać i zapragnęłyśmy jak najszybciej wracać do hotelu:-(


W hotelu oczywiście czujemy się komfortowo i w pełni zaopiekowane :-) Co prawda odgrodzone jesteśmy wysokim murem od reszty świata. Bogusia i Anucha planują w niedzielę wybrać sie do Stone Town m.in na mszę i pozwiedzać. Ale po dzisiejszych przeżyciach... nie wiem co zdecydują. I jeszcze musicie wiedzieć że co wieczór rozpamiętujemy Nasze "Kahowe" Safarii!!! Jak było cudnie...

Ania-Sosna


[ Brak komentarzy ]

 

Ostatni dzień wyprawy

środa, 26 czerwiec 2013, 15:59

W Amsterdamie mimo opóźnionego startu wylądowałyśmy o czasie (5.45).
Następne 4 godziny spędzamy na lotnisku. Jest czas na zakupy (niektóre z nas załapują się nawet na promocje), podziwianie tulipanów, pierwsze po 10 dniach połączenie z internetem i wspólne plotki przy kawie.




Robimy ostatnie wspólne zdjęcie i zaczyna się nasz ostatni lot - do Warszawy!




W Warszawie po odebraniu bagaży (dotarły o dziwo wszystkie) pożegnaniom nie ma końca.



Rozjeżdżamy się do naszych domów w Trójmieście, Krakowie i Warszawie.
Czy to już koniec?


[ 1 komentarz ]

 

Pożegnanie z Afryką

wtorek, 25 czerwiec 2013, 14:51

Rano we wtorek 25 czerwca Bogusia, Agnieszka, Anucha i Teresa od 5.30 malowały drugi raz kuchnię.

Po śniadaniu (znowu jajka!) około godz.8.00 żegnałyśmy w deszczu sierociniec w Mweka,siostry i dzieci .
Potem w Arushy zostawiliśmy Bogusię, Anuchę, Sosnę i Ksenię, które spragnione kąpieli słonecznych i morskich zaczynały swoją podróż na Zanzibar. (Czekamy na relacje!)




Po 7 godzinach jazdy busem docieramy do Nairobi. Niestety szanse na przebicie się przez miasto są żadne, więc spotkanie w ambasadzie nie dochodzi do skutku. Przez chwilę "koczujemy" przy hali odlotów i... żegnamy Afrykę.

Na lotnisku spędzamy kolejne 4 godziny penetrując sklepy (tutaj część kupuje najlepszą afrykańską kawę, piękne chusty i ostatnie pamiątki). Wizyta prezydenta Obamy zakorkowała i tak zakorkowane Nairobi na amen i załoga lotu nie dojechała na czas z hotelu, samolot odlatuje więc z godzinnym opóźnieniem. Pośpiech załogi przy wpuszczaniu pasażerów sprawia, że Bożenna jeszcze bardziej nie lubi KLM...


[ Brak komentarzy ]

 

Sierociniec Urszulanek w Mweka

poniedziałek, 24 czerwiec 2013, 21:45

Sierociniec znajduje się na stoku Kilimandżaro (3km stąd jest brama wejściowa do Parku Narodowego Kilimandżaro). Pośród plantacji bananów i kawy stoją skromne budynki misji i szkoły. Śniadanie robimy sobie w jednej z klas, jak widaać na zdjęciach klasa jest bardzo skromnie wyposażona, podobnie jak i cała szkoła.


Podzielone na grupy realizujemy swoje zadania:
Gosia O.:(malowanie kuchni):Po zagruntowaniu ścian wczoraj wieczorem, malowanie ruszyło pełną parą. Ściany zmieniają się na kolor kremowy i dziewczyny po południu będą kłaść drugą warstwą. Ponieważ wczoraj udało się kupić tylko farbę olejną obawiałysmy się jej oparów, ale obawy okazały się bezpodstawne - kuchnia nie ma szyb w oknach, nie ma tez sufitu, a między ścianami a dachem jest przerwa. Pracę naszych malarek pokojowych zaczęły podpatrywać 3 dziewczynki, po 3 minutach, dziewczynek było 10, a po kolejnych 3 minutach - 30. Jak było już ich 50 , przyszła siostra i zabrała je na zajęcia.

Ewa G.:Na początku dzieci sporadycznie podchodziły do nas i na pytanie o imię odpowiadały tak cicho, że nie sposób było je zrozumieć. Potem po demonstracji jak działa kamera wszystkie dzieci chciały się oglądać i na przemian krzyczały jak się nazywają i potem każda z nas chodziła już otoczona wianuszkiem dzieci

Ala P.: Same robimy obiad w Afryce ... Kuchnię malujemy, więc posiłek musi być przygotowywany na zewnątrz - gotujemy na prowizorycznym palenisku. Ku naszemu zdziwieniu kuchnia została zbudowana z 3 dużych kamieni. Więc do dużego płaskiego gara możemy już wkładać zielone banany obrane i pokrojone na 4 części, do `tego kilka sztuk ziemniaków, papryki, pomidorów i cebuli. Tutejsze "kuchenkowe" uczą nas jak się kroi i obiera warzywa, myśląc, że białe ladies takich rzeczy nie umieją. My dodałyśmy do tego odrobinę podduszonego mięsa wołowego i soli. Wszystko to razem zostało podlane wodą i ustawione na palenisku. Sosna robi jeszcze zupę z ziemniaków, mięsa i warzyw oraz gotuje ryż. Na pytanie skąd wziąć pokrywkę do gara, sympatyczna (i pięknie uczesana) pomocnica zaprowadziła Drabę na... pobliską plantację bananów. Okazuje się, że pokrywki do garnków rosną na bananowcach. Sympatyczna pomocnica nie skusiła się jednak na nasze jedzonko.


Udało nam się "złapać" siostrę Conjestę i przekazać jej prezenty jakie przywiozłyśmy. Bardzo ucieszyła się z piłek, książeczek, kredek, laleczek i wszystkich innych drobiazgów. No i oczywiście z budyniu, który chciałaby przeznaczyć dla dzieci zarażonych AIDS...




Dziękujemy serdecznie Fundacji Orlenu "Dar serca" i Fundacji Orange, Wydawnictwu "Dwie siostry" i właścicielowi sklepu z zabawkami i artykułami papierniczymi „Kleks” przy ulicy Radarowej w Warszawie za podarowanie 390 figurek playmobile. W sierocińcu sióstr urszulanek zostawiliśmy też welurowe naklejki na ściany sprezentowane przez „Dom-Cer” z ulicy Mołdawskiej (W-wa).
Sprawiliście Państwo ogromną radość siostrom i dzieciakom.

Po obiedzie, między 14:00 a 16:00 podzielone na 4 zespoły przeprowadziłyśmy gry i zabawy z dzieciakami na boisku szkolnym. W zabawach z tęczową chustą, pląsach po polsku i angielsku, grach z piłkami i skakankami dzieciaki uczestniczyły żywiołowo. Dużo siły to od nas wymagało, ale przyniosło radość i satysfakcję. W grach uczestniczyło około 120 dzieciaków, nauczyciele i siostry urszulanki.





O 19:00, w ciemnościach, przed improwizowanym ekranem na świeżym powietrzu zasiadły wszystkie dzieciaki i siostry. Bożenka i Julita przygotowały prezentację o Polsce, a Julita ją mistrzowsko przepropwadziła. Dzieciaki słuchały i patrzyły jak zaczarowane. Na ekranie pojawiały się mapy, krajobrazy, zdjęcia pór roku, śniegu, zwierząt... Ale największy entuzjazm wzbudziły filmiki z popołudniowych gier i zabaw. Dzieci rozpoznawały się na ekranie. Wybuchom śmiechu nie było końca. Przyszedł czas na podziękowania i pożegnania, co zrobiły Siostra Conjesta i Julita w naszym imieniu. Na zakończenie każda z nas miała przyjemność uścisnąć dłoń każdego dziecka z sierocińca w Mweka.

A nasze "informatyczki" cały dzień uzupełniały bloga...

Po naszej kolacji zasiadłyśmy wszystkie, z siostrą Conjestą, żeby podsumować wyprawę, podziękować sobie na wzajem, a przede wszytstkim Dorocie za całokształt.


[ 5 komentarzy ]

 

Z Ngorongoro do Mweka

niedziela, 23 czerwiec 2013, 19:15

Niedzielny poranek 23 czerwca wita nas chłodem i wilgocią. Za oknami Ngorongoro Rhino Lodge gęsta mgła - jesteśmy w chmurach. We mgle jedziemy w dół ponad godzinę, aż docieramy do bramy obszaru chronionego Ngorongoro - stoi tu sporo samochodów terenowych wielu agencji turystycznych i trochę nam żal ich pasażerów, bo nie zobaczą tak pięknego widoku jak my wczoraj. No ale jak twierdzą nasi przewodnicy - w czasie całej wyprawy mamy wyjątkowe szczęście.
. I właśnie wtedy Ewa dostaje z kraju wiadomość, że została babcią... Serdeczne gratulacje :)


Niestety dzisiaj wracamy do cywilizacji. Po tej stronie masywu Ngorongoro wszystko jest inne niż dotychczas - jest zielono, przeważają pola uprawne i plantacje kawy, często mijamy duże wsie i miasteczka. Z dzikich zwierząt widzimy tylko koczkodany i pawiany, które kradną owoce na polach. Na początek odwiedzamy Tumaini Junior School (czyli szkołę podstawową "Nadzieja") w Karatu. Jest niedziela, więc dzieci nie mają zajęć i możemy obserwować jak zawzięcie chłopcy grają w piłkę na wielkim boisku. Podziwiamy pomysłowość w tworzeniu pomocy naukowych, które są praktycznie wszędzie. .


Przyjechałyśmy do Karatu odwiedzić podopieczną Doroty, 12letnią Neemę. Ale Neemy nie ma w szkole - jest z częścią dzieci na mszy w kościele. Jedziemy więc do kościoła. Radość dziewczynki na widok Doroty jest niesamowita. A Neema to śliczna, urocza i mądra panienka.


W drodze do Arushy wstępujemy do hurtowni miejscowych wyrobów. Ilość i rozmaitość dóbr wszelakich powoduje zawrót głowy i prawie uniemożliwia podjęcie racjonalnych decyzji. Na szczęście Dorota daje nam na zakupy ściśle określoną ilość czasu, więc decyzje są szybkie i nieodwracalne. Mimo to targowanie dobrych cen dla 17 osób zajmuje sporo czasu, więc niektórym z nas udaje się jeszcze zjeść lunch w otoczeniu malarstwa masajskiego. Kolejny sklep Tinga Tinga (z malarstwem), mocno rozczarowuje, więc tym razem zakupy trwają krótko.




Kolejne zakupy robimy w Arushy. Kupujemy farby do malowania szkolnej kuchni oraz jedzenie na poniedziałek i wtorek. Odbieramy też paczki z prezentami dla szkoły pozostawione na czas wyprawy w biurze Duma Explorer.


Po kolejnych 2 godzinach jazdy jemy obiad w Moshi. Po obiedzie następuje wzruszające pożegnanie z naszymi kierowcami-przewodnikami.


Jeszcze 30 minut i docieramy w końcu do misji w Mweka. Mimo, że jesteśmy 3 godziny spóźnione, dzieci i ksiądz czekają na nas. Szybko ewakuujemy samochody i jesteśmy gotowe do mszy.
Po mszy spotykamy się z siostrą Conjestą i księdzem z tutejszej parafii. Dowiadujemy się, że w szkole prowadzonej przez urszulanki uczy się 380 dzieci - sierot i dzieci z bardzo biednych rodzin. W tej chwili jest okres świąteczny i w szkole zostało "tylko" 150 dzieci, które nie mają dokąd pojechać. Jeszcze ustalamy wstępny plan zajęć na poniedziałek i inne sprawy organizacyjne. W końcu idziemy spać w jednej ze szkolnych sypialni. Ale nie wszystkie - ekipa "malarska" nie zważając na zmęczenie i ciemną noc gruntuje ściany kuchni pod jutrzejsze malowanie. Agnieszka kończy ok. 3:00 nad ranem...


[ Brak komentarzy ]

 

Z Serengeti Seronera do Ngorongoro

sobota, 22 czerwiec 2013, 18:48

Dzisiaj 22 czerwca na kilka godzin się rozdzielamy. Trzy odważne dziewczyny wstają na długo przed świtem i wyruszają do Centrum Edukacyjnego skąd startują balony. Oto relacja dwóch Ań i Ksenii:

Ekipa trzech wspaniałych, które pomyślnie przeszły niezbędne testy, w tym zdolności finansowych oraz bardzo wczesnego wstawania, została zakwalifikowana jako reprezentacja naszej wyprawy do przeprowadzenia obserwacji Serengeti znad ziemi. Środkiem do osiągnięcia tego celu miał być lot balonem.
Po podpisaniu cyrografu, że rozumiemy, co nas czeka, i jesteśmy gotowe na wszystko (wcześniej zostałyśmy przez dobrych ludzi poinformowane o znanych przypadkach katastrof balonów, jakie zdarzyły się od czasu wynalezienia tego środka lokomocji), i pobudce przed 5 rano, udajemy się terenowym samochodem na miejsce startu. Tam spotykamy 29 innych straceńców, którzy podobnie jak my nie dają po sobie poznać, że latanie balonem nie jest ich chlebem powszednim. Dwa ogromne balony są właśnie napełniane gorącym powietrzem. Odbywa się krótki briefing – wiemy już wszystko, przed nami jeszcze jeden test: sprawdzian sprawności fizycznej. Dowiadujemy się też, że jeden z czterech pilotów leci z turystami po raz pierwszy. Pokrzepieni tą informacją zostajemy podzieleni na dwie grupy, każda z nich na cztery czteroosobowe podgrupy. Nasza trójka leci balonem, którym dowodzi kapitan Mohamed, drugi pilot – Anglik – to właśnie ten niedoświadczony. Wola Boska i skrzypce! Przed nami dwa leżące kosze z czterema przegródkami – dwiema na dole i dwiema nad nimi. Mamy się w nich upchnąć w pozycji bezbronnych żuczków z łapkami do góry. Przydzielonej do nas starszej Kalifornijce pomaga obsługa, my dajemy sobie radę bez pomocy (wchodzimy do dolnej, „łatwiejszej” komory), wszyscy przypinamy się pasami do kosza – podobno ma nam to zapewnić bezpieczeństwo, albo raczej jego poczucie. Balon po kolejnej porcji gorącego powietrza wznosi się do góry, kosz obraca się do pionowej, właściwej pozycji, mamy teraz podłogę pod stopami i znów jesteśmy ludźmi, a nie żuczkami. Co chwilę bucha płomień płonącego gazu, zaczynamy wznosić się do góry. Widok każe zapomnieć o jakichkolwiek obawach, widzimy sawannę przeciętą drogami i ścieżkami, obszary pokryte suchą trawą z nielicznymi drzewami i czarne połacie ziemi po trawie wypalonej w celu zasiania nowej. Przypomina to wypalanie traw w Polsce – tu podobno jest to w sumie opłacalne dla ekosystemu. Okrzyk Mohameda przerywa kontemplację - na drzewie i pod nim wypoczywa co najmniej 10 lwów! Lecimy nisko, lwy – a właściwie lwice z młodymi są dobrze widoczne i wcale się nas nie boją, obserwujemy je, w myśli z dumą rejestrując rekord liczby obejrzanych przedstawicieli tego gatunku, którego z naszej ekipy nikt już nie pobije. Wysokość i sposób, w jaki się przemieszczamy, pozwalają dostrzec to, czego nie mogłyśmy obserwować z ziemi – hipopotamy z małymi zmierzające z lądu w kierunku rzeki, stada słoni, przestraszone widokiem dziwnej chmury nadlatującej w ich kierunku i zbijające się w ciasny krąg z młodymi w środku, pierzchające we wszystkie strony gazele, gniazdo na szczycie drzewa z siedzącym w nim orłem, a także inne zwierzęta, mniej cenione przez wytrawne tropicielki, jakimi po tygodniu pobytu w Afryce niewątpliwie się stałyśmy. Czas mija szybko – już lądujemy, nieprzyjemny moment to kilka podskoków kosza trącego o podłoże. Na chwilkę znów stajemy się żuczkami, gramolimy się z naszych przegródek i stajemy wreszcie na własnych nogach – my, dumne zdobywczynie powietrznych przestrzeni! Na obie załogi czeka już schłodzony szampan, przy toaście wysłuchujemy długiej historii o afrykańskim królu i zatrudnionym przez niego konstruktorze balonu, o więźniach, którzy balonem polecieli z braku innych chętnych. Podobnie jak w naszym przypadku wszystko kończy się szczęśliwie – wychylamy więc kieliszki szampana (lub soku mango). Kolejna krótka podróż samochodami – i angielskie śniadanie w środku sawanny. Usługują nam czarni kelnerzy w turbanach, długich białych sukniach i kamizelkach. Można umyć ręce wodą z dzbana, można skorzystać z polowej toalety z jednej strony odsłoniętej, z niepowtarzalnym widokiem na otwartą przestrzeń. Ucztujemy, robimy sobie pamiątkowe zdjęcia. Zwinięte balony i kosze zostają załadowane na ciężarówki. Wręczeniem imiennych certyfikatów kończy się nasza afrykańska „balonowa” przygoda. Samochodami docieramy do Seronery, gdzie czeka na nas reszta polskiej wycieczki.

Wyprawę balonem Ani „Sosenki”, jej córki Kseni i swoją opisała i opatrzyła własnymi zdjęciami Anka M.




Pozostała ekipa może tym razem pospać nieco dłużej, ale i tak stawiamy się przy samochodach bardzo wczesnie. I wtedy właśnie dochodzi do zuchawałej kradzieży. Nasi przewodnicy podnieśli od razu dachy samochodów, co nie uszło uwadze miejscowych koczkodanów - korzystając z chwili nieuwagi obecnych przy samochodach ludzi, dorwały się do pudełek z lunchem w samochodzie Isacka. Błyskawicznie wyciągnęły z dwóch pudełek banany i kanapki. Dopiero wtedy ktoś zauważył ich akcję i je przepłoszył z samochodu. Niespecjalnie się przejęły - usiadły w pobliżu, jedna z nich spokojnie zajadała banana, a druga sprawnie rozpakowała bułeczkę i również zabrała się do konsumpcji. Trzeba przyznać, że chociaż jedna z nas straciła lunch, to bardziej nas ta sytuacja rozbawiła niż wkurzyła. W radosnym nastroju pakujemy się do samochodów i ruszamy.
Krążymy po sawannie i obserwujemy kolejne stada zebr, antylop, guźców, żyraf, słoni i hipopotamów. Po około godzinie wracamy do Centrum Edukacyjnego skąd odbieramy obie Anie i Ksenię. Wyruszamy w dalszą drogę. Przed nami południowa część Serengeti. Stopniowo sawanna przechodzi w step, robi się płasko i bezdrzewnie, nawet trawa jest inna - krótsza i bardziej zielona. No i droga - do tej pory jeździliśmy po wyboistych polnych drogach, teraz droga jest jeszcze gorsza, po pół godzinie wszystkie kości żyją własnym życiem... Ale uroda miejsca i kolejne stada zwierząt w pełni rekompensują niewygody.


Mangusty

Słonie

Słonie

Bawolec

Zebry

Pawian


Od czasu do czasu krajobraz urozmaicają grupy skał zwane tutaj kopies. Wyobrażaliśmy sobie lwy wylegujące się na tych skałach, a tymczasem lew nam sprawił niespodziankę pojawiając się tuż przy drodze i majestatycznie między samochodami przechodząc na jej drugą stronę.




Wczesnym popołudniem przez bramę w rejonie wzgórz Naabi opuszczamy Serengeti. Znowu otacza nas sucha sawanna, wszechobecny pył pokrywa wszystko, więc nawet akacje są bardziej żółte niż zielone. Teraz znowu pojawiają się Masajowie i ich stada bydła, kóz, osłów i owiec. Trudno uwierzyć, że zwierzęta znajdują tu coś do jedzenia...


Zatrzymujemy się w Oldupai (tak brzmi prawidłowa, masajska nazwa tego miejsca będąca również nazwą rosnącego tu dzikiego sizalu). Jest to raj paleontologów - od końca XIX w., kiedy to niemiecki entomolog znalazł tu pierwsze kości prasłonia, do dzisiaj nieprzerwanie w Oldupai trwają wykopaliska. To tutaj Mary Leakay znalazła czaszkę australopitecusa afarensis a kilkadziesiąt lat później również kości i narzędzia Homo habilis i Homo erectus. W pobliżu Oldupai znaleziono też odciśnięte w tufie wulkanicznym ślady stóp. Znalezione przez rodzinę Leakey'ów szczątki różnych hominidów umiejscowione w tej samej warstwie. podważyły teorię o liniowej ewolucji hominidów. Jej nieliniowy przebieg potwierdzają dzisiejsze wykopaliska w różnych częściach świata.


Kolejny przystanek to masajska boma czyli wioska Longuku. Masajowie witają nas pieśnią i tańcami oraz pokazem swoich słynnych skoków. Potem zwiedziłyśmy całą wioskę oprowadzane przez miejscowych przewodników, którzy opowiadali nam też o masajskich zwyczajach.




Późnym popołudniem docieramy do Ngorongoro, krateru wygasłego wulkanu uznawanego za ósmy cud świata. W pełni się z tą opinią zgadzamy. Porośnięte tropikalnym lasem bardzo strome zbocza kaldery otaczają równinę, na której żyją stada dzikich zwierząt - zebr, antylop, gazeli, guźców, słoni, strusi... Słone jezioro w centrum krateru zamieszkują flamingi. Żyją tu również drapieżniki - leopardy, gepardy, szakale, hieny, serwale, karakale, likaony, lwy... Ngorongoro jest też ostoją nosorożca czarnego - żyje tu około 30 sztuk tego wymierającego zwierzęcia. I znowu mamy wyjątkowe szczęście - pokazują się nam nawet takie zwierzaki, które nasi przewodnicy widują 2-3 razy w roku i zwykle o innej porze.



Ngorongoro

Struś

Struś się stroszy

Żurawie

Żuraw

Drop olbrzymi

Synogarlice

Coś tam leży na brzegu...

...rozleniwione, przyjazne dla świata...

...lwice

A tu cos psowatego...

Szakal

Hiena

Antylopy gnu

Antylopa gnu

Guźce

Zebry


Serwal pozuje


Niestety, podobnie jak w Serengeti, musimy opuścić wnętrze krateru przed godziną 18:00. Przez kolejną godzinę objeżdżamy kalderę po jej zewnętrznej stronie podziwiając bujny las tropikalny, aż wreszcie docieramy do Ngorongoro Rhino lodge. W pokojach jest przeraźliwie zimno, więc obsługa rozpala nam małe żeliwne piecyki. W restauracji jest cieplej bo ogrzewa ją wieki piec. Jesteśmy na wysokości 2 300 m, niewiele niżej niż Rysy w Tatrach...


[ 3 komentarzy ]

 

Z Serengeti Lobo do Serengeti Seronera

piątek, 21 czerwiec 2013, 18:03

W Polsce upały a my w Afryce ...


Jesteśmy w sercu Afryki, tak przynajmniej nam się wydaje.

Nocowałyśmy w północnej części Serengeti, jednego z bardziej znanych parków narodowych w Afryce. Dzisiaj przemieszczamy się na południe. Na początek, zaraz po wyjechaniu z lodge'u (jak to się odmienia?) nasi przewodnicy pokazali nam na drodze wyjazdowej ślady antylop i lwa, świeże ślady, jeszcze nie rozjechane przez opony samochodów...


Wczoraj z powodu deszczu zwierzęta się nam pochowały, dzisiaj jest piękna pogoda, mamy więc nadzieję, że szczęście nam dopisze i zobaczymy ich trochę.Nie zawiodłyśmy się :)
Podziwiałyśmy liczne stada antylop i zebr, z wdziękiem pozujące do zdjęć. Trudny do sfotografowania okazał się guziec. Ciekawie obserwowałyśmy dwa leopardy - siedziały na drzewie obok zawieszonej na gałęzi świeżej zdobyczy, a jeden jakby na zamówienie zszedł na ziemię prezentując się w całej okazałości. Wielkie zainteresowanie wzbudził oczywiście król sawanny czyli lew. A właściwie kilka lwów - najpierw podziwiałyśmy młodego lwa wylegującego się w cieniu pod akacją, potem dwa lwy stojące nad brzegiem rzeczki, jeszcze kolejnego schowanego w trawie starszego samca i wreszcie dwie lwice z czwórką małych lwiątek bawiących się nad rzeką.



Leopard

Gazele: Elanda i Thompsona

Gazele Elanda

Żyrafy

Bawół
Pierwszy lewZebry

Pawiamy

Koczkodan

Guziec na drodze

Guziec z bliska

Agama czerwonogłowa


Sępy krążące nad nami napędziły nam stracha, po tym jak okazało się że samochód Sifuniego po raz drugi na tej wyprawie złapał gumę, w samym środku buszu.


Trudne do uchwycenia kolorowe ptaszki także sprawiły nam dużo radości. Łatwiej było wypatrzeć większe orły, sokoły i marabuty oraz oczywiście strusie.


Struś afrykański

Gadożer brunatny (Circaetus cinereus)

Bocian żółtodzioby

Marabut
 
Wikłacze

Błyszczak rudobrzuchy
 

Dzisiejszy lunch zjadłyśmy w towarzystwie hipopotamów i dwóch krokodyli - na szczęście ich bajorko było sporo poniżej poziomu parkingu, bo smród unoszący się nad bajorem chyba skutecznie by nam odebrał apetyty :)




Na hipopotamowym parkingu uległ awarii trzeci samochód - przy biernym udziale Agnieszki wsiadającej do samochodu Isacka naderwał się stopień. Niestety, w Serengeti nie da się go naprawić, więc do samochodu będzie można na razie wsiadać tylko z jednej strony.


Przygnębiające wrażenie robiły duże połacie świeżych pogorzelisk... Isack wyjaśnił nam, że są to celowe, kontrolowane wypalania traw - jest to jedyna skuteczna na tak dużym obszarze metoda niszczenia owadów roznoszących śmiertelne choroby zwierząt. O tej porze roku owady te mają postać larwalną zagnieżdzoną właśnie w trawie. Służby parkowe obserwują przemieszczanie się zwierząt i tam gdzie w danej chwili stad nie ma, wypalają trawy niszcząc w ten sposób larwy owadów. Często widziałyśmy stada zebr i antylop pośrodku takich pogorzelisk. Okazuje się, że tam najbezpieczniej mogą odpoczywać - na czarnym tle łatwo jest wypatrzyć drapieżnika...


Nasze oczekiwania były duże, ale chyba rzeczywistość je przerosła. W ciągu pierwszej godziny, mogłyśmy z czystym sercem powiedzieć, że widziałyśmy niemal wszystkie najważniejsze zwierzęta tego parku. A po całym dniu zostało nam na liście jedynie kilka takich, których nie udało nam się zobaczyć. Szczególną niespodzianką było kilka rodzin słoni, których podobno o tej porze roku w Serengeti nie ma. W sumie widziałyśmy około 60 sztuk, co stanowi ponad 10% całej populacji w Serengeti (według Sifuniego). O tej porze roku nasi przewodnicy nie spodziewali się ich zobaczyć...





Ostatnim etapem dzisiejszej trasy było Centrum Edukacji, w postaci malowniczo położonej ścieżki edukacyjnej rozplanowanej w scenerii kopies czyli pośród skał i dużych głazów.


Również Seronera Wildlife Lodge jest pięknie wkomponowany w kopie. Wystrój wnętrz jest elegancki, stylowy i klimatyczny, a otaczający lodge krajobraz - fantastyczny :).


Tutaj również towarzyszą nam sympatyczni kuzyni słonia - góralki przylądkowe



I tylko niepokojąco wygląda łuna nad płonącą sawanną...


*****
Korzystając ze spokojnego postoju zrobiłyśmy sobie dzisiaj zdjęcia z naszymi wspaniałymi przewodnikami-kierowcami. Szykujemy im niespodziankę - podziękowania pięknie oprawione przez Anię (Sosnę)


Sifuni Mungure i jego ekipa
Sifuni Mungure i jego ekipa
Hashim Luhindi i jego ekipa
Hashim Luhindi i jego ekipa
Isack Msuya i jego ekipa
Isack Msuya i jego ekipa

[ 5 komentarzy ]

 

Znad jeziora Natron do Serengeti Lobo

czwartek, 20 czerwiec 2013, 17:14

Dzień rozpoczęłyśmy jeszcze przed świtem. Pojechałyśmy nad jezioro Natron podziwiać wschód słońca i piękne, różowe flamingi. Niewielka o tej porze roku rzeczka Natron dopływając do jeziora tworzy szeroką, zabagnioną deltę, która jest nie tylko rajem dla ptaków, ale w połaączeniu z wulkanicznymi ostańcami i wyspami na jeziorze daje bardzo malownicze widoki. W pięknym krajobrazie mogłyśmy podziwiać flamingi, pelikany, czaple i stada drobnych ptaków.


Gdy byłyśmy pochłonięte podziwianiem przecudnych krajobrazów - w czym towarzyszyli nam nasi wczorajsi przewodnicy - przy samochodach powstał mini bazar. Masajki z pobliskiej wioski rozłożyły się ze swoją biżuterią. Dziewczyny rzuciły się dziko na miejscowe świecidełka. Okazuje się, że kobiety bez względu na szerokość geograficzną jednakowo reagują na widok błyskotek…


W drodze powrotnej do obozu spotkała nas wielka niespodzianka z bardzo długą i łaciatą szyją. Całe stado żyraf przecięło nam drogę.


Po tak ciekawie rozpoczętym dniu wróciłyśmy do Natron River Camp na śniadanie. Jak co dzień obsługa i nasi kierowcy zapakowali nasze bagaże do samochodów po czym nastąpiło pożegnanie z CAŁĄ obsługą campu - uścisnęłyśmy dłonie wszystkich, od kierownika przez kucharzy i askarich, po masajskich wartowników pilnujących w nocy terenu. Pod każdym względem to miejsce noclegu nam się najbardziej podobało.



W końcu ruszyłyśmy w długą i wyczerpującą podróż do Parku Serengeti. Jechałyśmy typową, masajską polną drogą pełną dziur, kamieni, kóz i krów. Nie psuło nam to jednak świetnego humoru ponieważ widoki zapierały dech w piersiach. Mijaliśmy księżycowy krajobraz wulkaniczny, klasyczną sawannę, wilgotne lasy tropikalne na zboczach wzgórz w pobliżu granicy z Kenią i znowu sawannę.




Poza krajobrazami poznałyśmy różne gatunki akacji (rośnie ich w Tanzanii kilkanaście), wielkie wilczomlecze (Euphorbia), sykomory, aloesy i całą masę innych roślin mniej lub bardziej pożytecznych - odstraszających komary, jadalnych dla ludzi i jadalne tylko dla zwierząt, zawierających silne trucizny...


Różne gatunki akacji

Wilczomlecz

Sykomora


Poza roślinami obserwujemy też stada masajskiego bydła, owiec, kóz i osłów. Te ostatnie często pasą się wspólnie z zebrami. W trawie można zobaczyć perliczki, a na drzewach uwijające się przy gniazdach różne gatunki wikłaczy.


Jakby atrakcji było mało najpierw samochód Hashima zepsuł się i trzeba było pilnie szukać warsztatu a potem samochód Sifuniego złapał gumę.


W końcu przez Bologonia Gate wjeżdżamy do Parku Narodowego Serengeti. Podziwiamy sawanny z akacjami i baobabami. Wytrzeszczamy oczy żeby wypatrzyć jakieś zwierzęta. Ale przy naszych przewodnikach nie mamy żadnych szans - potrafią prowadzić samochód po wyboistej polnej drodze i jednocześnie wypatrzyć z odległości 200 m zwierzę czy odpoczywającego na drzewie ptaka i jeszcze okereślić jego wiek i płeć... Wyraźny dowód, że "cywilizacja" degeneruje...



Jakiś figowiec (Ficus)

Bielik afrykański

Też figowiec (Ficus)

Idzie deszcz...

Gazele Thomsona

Antylopa gnu

Bawół

Kraska liliowopierśna (Coracias caudatus)


Punktualnie o godz 18:30 musimy opuścić park... I to okazało się najtrudniejsze do zaakceptowania, bo spragnione widoku pięknych, dzikich zwierząt nie bardzo chciałyśmy jechać do lodge’u, mimo zmęczenia i deszczu, który nas zaskoczył w parku. Zdjęcia zwierząt niestety niezbyt się udały ze względu na pochmurne niebo i póżną porę. Za to w Lobo Wildlife Lodge zachwycamy się niezwykłym krajobrazem i małymi ruchliwymi góralkami przylądkowymi, bliskimi kuzynami... słonia.




Góralki przylądkowe


[ 8 komentarzy ]

 

W kierunku góry bogów

środa, 19 czerwiec 2013, 06:30

Rano opuszczamy Nsya Lodge w miejscowości Mto-wa-Mbu. Żegnamy przytulne masajskie chatki, piękny teren i sympatycznych ludzi.


Nsya Lodge, Mto wa Mbu

Robimy wspólne zdjęcie razem z naszymi gospodarzami. Zostawiamy też na pamiatkę zdjęcie z polaroida. Zdecydowanie polecamy to miejsce :)


Wyruszamy w kierunku jeziora Natron. Znów czeka nas kilka godzin jazdy przez pokrytą wulkanicznym pyłem dolinę ryftową wzdłuż ściany Afrykańskiego Rowu Tektonicznego. Z lewej, w oddali, ściana płaskowyżu. Z prawej ponad euforbiowym lasem górują stare, usychające baobaby. Na gałęziach akacji wiszą gniazda wikłaczy...


Sawanna

Akacja z gniazdami wikłaczy

Krajobraz wulkaniczny

Kwitnący aloes

Stary strumień lawy


Wzdłuż drogi wędrują Masajowie. Pojedynczo i parami. Machają przyjaźnie, ale zdjęć nie lubią. Kiedy dolina rozlewa się szeroko, w bezkresie sawanny, nadal spotykamy ich sylwetki szybko przemierzające przestrzeń w jakimś absurdalnym pośpiechu lub towarzyszące leniwym stadom bydła, kóz i osłów. Masajowie wypasają bydło, głównie kozy i krowy. Ich charakterystyczne stroje w czerwoną lub niebieską kratkę widoczne są z daleka. Każdy pasterz dzierży też w ręku kij. Wioski masajskie z okrągłymi chatkami kolorem nie wyróżniają się z tła.







Masajska wioska

Masajskia wioska i stado

Klasyczny Masaj

Dzieciaki

Masajowie


Od czasu do czasu zatrzymujemy się na krótki postój w celach oczywistych. Czasem przy okazji takiego "siku-stopu" można obfotografować żyrafy i oberwać burę od Doroty za oddalenie się od samochodu ;) Tłumaczenie? Ja tylko do tego krzaczka za którym schował się Hashim.


"Siku-stop" z żyrafami


Na dłuższy odpoczynek zatrzymujemy się nad kraterem starego wygasłego wulkanu Shino la Mungu. Zaglądamy w zieloną jamę otoczone masajskimi dziećmi, które przygnały nam towarzyszyć, chętnie acz nie bezinteresownie, pozując do zdjęć.




Już blisko święta góra Masajów Ol Doinyo Lengai wznosząca się majestatycznie na tle nieba do wysokości 2879 m n.p.m. Szczyt bieleje sodą niby śniegiem. Sawannę przecinają koryta „rzek” zastygłej czarnej lawy posypanej skrzącym się pyłem. Wokół góry-matki rozsiadły się małe boczne wulkany, pełniące w czasie erupcji rolę wentyla. Ol Doinyo Lengai to jedyny czynny wulkan karbonatytowy na Ziemi. Wypływająca z niego lawa ma barwę białą bądź żółtawą. Lawa ta osiąga temperaturę od 500 do 600 stopni. Ostatni jego wybuch miał miejsce w 2008 roku.



Wiele radości sprawiły nam spotkania ze stadami zebr, impali i żyraf. Miałyśmy szczęście zobaczyć 2-3-dniowe żyrafiątko. Na dodatek nie były to zwierzęta w parku narodowym, a żyjące po prostu na sawannie. Siedzące na gałęzi akacji gadożery przypominały o innych popularnych, choć niewidocznych mieszkańcach buszu.



Od czasu do czasu zatrzymujemy się przed szlabanami na drodze i ruszamy dalej po uiszczeniu opłaty. Okazuje się, że w takich miejscach przekraczamy granice ziem plemiennych. Zwykle przy takiej okazji natychmiast przy samochodach pojawiają się masajskie kobiety sprzedające biżuterię i inne miejscowe wyroby.



Wczesnym popołudniem przybyliśmy do naszego obozu Natron River Camp. Obóz jest pięknie położony w pobliżu wioski, wśród drzew. Duże namioty wyglądały dziwnie znajomo. Chociaż… każdy miał łazienkę i zadaszoną werandę. Duża, okragła, otwarta na wszystkie strony stołówka z nietoperzami wiszącymi pod dachem i taras z malutkim basenem tworzyły razem z namiotami najsympatyczniejsze miejsce noclegowe na naszej trasie. Jak się okazało obsługa również była znakomita. Powitano nas po królewsku - zimym sokiem z mango i ciepłymi, mokrymi ściereczkami, które skutecznie nas odświerzyły po wielu godzinach jazdy w kurzu i pyle.


Po lunchu stanęłyśmy gotowe do dalszych przygód. I zaczęła się piesza wyprawa pod opieką masajskich przewodników do wodospadu Engare Sero. Było pełno emocji i radości. Zobaczcie zresztą sami.




Mimo zmęczenia nastrój po powrocie do Natron River Camp był świetny i po pysznej kolacji wcale nie miałyśmy ochoty iść spać. Przydały się śpiewniki przygotowane przez Tereskę - w afrykański busz popłynęły stare harcerskie piosenki.


[ 6 komentarzy ]

« 1 2 3 4 »



Admin login | Script by Alex